niedziela, 27 października 2013

14 Poznan Marathon, 13 października 2013

20 tygodni planu treningowego dobiegło końca. Ostatnia data, ostatni dystans, ostatnie zadanie - 42,195m. Nerwy przed sięgały zenitu. Jak zwykle, żeby się odstresować rzucałam się w wir pracy. Najpierw wirowałam po łazience z sodą oczyszczoną i szczoteczką do zębów, a na drugi dzień wydzióbywałam chwasty z podjazdu. Szok. Obie rzeczy robię tak samo często, czyli nigdy. Widziałam, że znajomi i rodzina wiedzą o tym, że się tak denerwuję, bo nie umiem tego ukryć. A chciałam być taka dzielna...

W sobotę wieczorem przygotowałam sobie wszystko na wyjazd. Milion Powerade'ów, żele, okulary, ciuchy, urządzenia pomiarowe i... no dobra, jeszcze jeden Powerade - tak, żeby się nie odwodnić. Odebrałam pakiet startowy wieczorem i przy okazji spotkaliśmy się z kilkoma znajomymi, którzy też startowali. I wcale nie wyglądali na zdenerwowanych, a ja w zasadzie nie byłam w stanie wykrzesać z siebie nic poza 'będzie fajnie!".

Ale tak to jest, jak się człowiek szykuje na nieznany, duży wysiłek. Tydzień wcześniej chłopak zmarł po przebiegnięciu 10km. Rok wcześniej chłopak zmarł w czasie maratonu w Poznaniu. I karmią nas media takimi informacjami i jak tu się później nie denerwować. A do głowy przychodzą najgorsze myśli. Przypominają się wszystkie treningi, które nie były na 100%, bo akurat dzień był nie taki. A do tego dieta, a może powinnam mieć skarpetki uciskowe, a może... uffff już bym chciała żeby było po wszystkim.

Na start pojechaliśmy z kolegą z Puszczykowa - również debiutant. Dołączył do nas kuzyn ze swoim kuzynem - zaprawieni maratończycy, więc mieliśmy silne wsparcie. Tuż przed startem zobaczyliśmy kolejkę ustawioną pod prąd. Okazało się, że jakiś ksiądz błogosławi biegaczy. Bez chwili namysłu ustawiliśmy się też i udało się dostać błogosławieństwo tuż przed startem. Uzbrojona w skrzydła czułam się o wiele pewniej.

Pierwsze 25km biegło się w zasadzie fajnie. Trzymaliśmy się razem z kumplem w okolicach 6min./km i było tak akurat. Na 15km łyknęłam Vitargo. Na 19km dojechało do nas nieocenione wsparcie w postaci koleżanki na rowerze z plecakiem wypełnionym wodą i Powerade'ami. Jechała równolegle z nami do końca, za co będę jej dozgonnie wdzięczna. Przed 25km łyknęłam kolejne Vitargo i... poczułam lekki dyskomfort w okolicach jelita grubego. Na szczęście okazało się, że akurat na 25km są ToiToi'e. Niestety niewiele to pomogło i ból doskwierał mi nadal.

Musiałam zwolnić. Musiałam iść. Jak tylko przestawało boleć, biegłam, ale potem znowu bolało, więc szłam. Kolega poleciał dalej sam. Ulica Warszawska będzie już zawsze kojarzyć mi się z jedną z najtrudniejszych chwil w moim życiu. To był prawdziwy kryzys. Dostałam ataku paniki, chciało mi się płakać i nie wiedziałam co mam zrobić. Koleżanka próbowała zdopingować mnie do biegu, ale to było ostatnie czego teraz potrzebowałam, bo nie mogłam nic zrobić. Trudno, musiałam łyknąć Pyralgin.

Przed 35km dowiedziałam się, że rodzinka czeka już na mnie na mecie i od razu miałam wizję moich zasmarkanych, kaszlących dzieci w tym deszczu. Podziałało jak płachta na byka. Oni nie mogli tam przecież stać jeszcze godzinę. Nagle dostałam skrzydeł. Ostatnie 7km przebiegłam (ani razu już nie szłam) równym tempem, szybszym od tego, od którego zaczynałam. Włączyłam Linkin Park i w równym tempie wyprzedzałam setki biegaczy, którzy szli wycieńczeni.

Ostatni odcinek był gwoździem do trumny - ostro pod górę po starym bruku. Tam byłam jedyną osobą, która biegła, a nie szła. Zakręt, pożegnanie z koleżanką i jeden z najpiękniejszych widoków w moim życiu - meta. Rodzinka dopingowała mnie tuż przed. Finisz jak zwykle szybszy, chociaż nie miałam już w ogóle sił i... 4:42 brutto 4:38 netto. Zostałam maratonką :)




















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz