wtorek, 25 września 2018

Rajd Konwalii, 3-5 sierpnia 2018, #dreamteam w składzie: Bartłomiej Ryniewicz i Sabina Zielińska

Adventure Racing AR - rajdy przygodowe (Wikipedia) - hiperwytrzymałościowy sport zespołowy będący kombinacją kilku dyscyplin, m.in. biegu na orientację, rowerów górskich, łyżworolek, kajaków itd.



Tyle wiedzieliśmy z Wikipedii. I tyle nam wystarczyło, żeby spróbować swoich hipersił ;) Wybraliśmy Rajd Konwalii rozgrywany w Borach Tucholskich. Według wstępnej informacji trasa Speed obejmowała 50km jazdy rowerem, 13km trekkingu i 9km pływania kajakiem. I to wszystko na orientację, czyli naszym zadaniem było znalezienie punktów zaznaczonych na mapie, którą dostaliśmy tuż przed startem.

Start był w sobotę o 9:00 rano. Pojechaliśmy z całym sprzętem już w piątek i skorzystaliśmy ze spartańskiego noclegu, jaki organizator zapewnił na sali gimnastycznej. Wszyscy i tak wstawali o jednej godzinie, więc nie było problemu z dobudzeniem się rano. Zresztą pogoda była piękna i zapowiadał się upał na cały dzień.

15 minut przed startem odbyła się "odprawa". Organizatorzy rozdali mapy "pod but" (mapy leżały odwrócone na ziemi i dopiero o 9:00 mogliśmy je zobaczyć). Wszystkie zespoły odstawiły rowery nieopodal i stanęły na mapach. Kilka słów wprowadzenia od zaprawionego w bojach organizatora, pytania od uczestników i wreszcie mogliśmy zobaczyć mapy - mieliśmy 25 punktów kontrolnych do znalezienia. My ich nie znajdziemy?!?!?



Etap I - rower

To był dla nas obojgu debiut w tej dyscyplinie i trochę nam zajęło "skalibrowanie" skali mapy z tempem w jakim się poruszaliśmy. Mały detour po leśnych przecinkach i już byliśmy "u siebie". Trochę pomogli nam inni zawodnicy. Okazało się, że Bartka MTB był o wiele lepszym pomysłem niż mój cross. Spotkanie z piaszczystymi ścieżkami kończyłam walcząc o życie driftem. Leśne trasy nie były łatwe, więc szukaliśmy asfaltu, żeby jechać szybciej. Reasumując, ten etap skończyliśmy na jednym z ostatnich miejsc, ale mieliśmy zaliczone wszystkie punkty i czekał nas nasz koronny etap, czyli...



Etap II - bieg

W tym temacie oboje czuliśmy się jak ryby w wodzie. Wystarczyły nam kompasy. Nie straszne nam były bagna potępionych, krwiożercze jeżyny, czy ogromne pająki. Szliśmy/biegliśmy naszymi skrótami przez las, jak po nitce od jednego do drugiego punktu i łykaliśmy kolejnych przeciwników. Z założonych 13km wyszło 21km. Siedzenie w kajaku miało być nagrodą za nasze trudy.



Etap III - kajak

Po szybkim uzupełnieniu kalorii na przepaku i zatankowaniu cudownej Coca-coli poszliśmy po kajak. Niebo zachmurzyło się w międzyczasie, ale nawet nie za bardzo zwróciliśmy na to uwagę. Ruszyliśmy na wodę i wtedy dopiero zobaczyliśmy, że niebo zasnuły czarne chmury, z których zaczął padać deszcz. Chmurom ewidentnie było mało i wkrótce rozpętała się burza. Schroniliśmy się przed nią na najbliższym brzegu. I tak czekaliśmy 40 minut aż skończy się nawałnica zasłonięci jedynie kapokami i folią ratunkową. Nie było fajnie, ale nie poddaliśmy się. Po burzy wsiedliśmy do kajaka i ruszyliśmy szukać naszych punktów. Powoli opuszczał nas stres. Nadrabialiśmy straty.

Etap IV - rower

Wiedzieliśmy, że to już końcówka. Pozostało nam tylko kilka punktów do znalezienia, jednak zmęczenie plątało nam ścieżki. Mimo wszystko zaliczaliśmy kolejne "lampiony". Wreszcie zaliczyliśmy ostatni. Do przejechania pozostała nam ostatnia prosta. Limit trasy był ustalony na 12 godzin. Linię mety przekroczyliśmy o 20:40, czyli na 20 minut przed końcem limitu. Bylismy brudni, mokrzy i wycieńczeni, ale hiperszczęśliwi. Daliśmy radę znaleźć wszystkie punkty - to był nasz cel i udało się go zrealizować. To, co działo się później, było jak spełnienie marzeń - spaghetti, placek drożdżowy, ciepła kąpiel, suche i pachnące ciuchy. Czegóż chcieć więcej!

Adventure racing to zajefajny sport. Atmosfera na trasie w niczym nie przypomina tej na biegach masowych. Jest rywalizacja, ale na takim luzie, że wszyscy mają czas pogadać na trasie. Wysiłek jaki trzeba włożyć w realizację rajdu też jest inny. Nie możesz ani na chwilę wyłączyć myślenia, bo trasa nie jest oznakowana i trzeba jej pilnować na mapie. Zmęczone są wszystkie mięśnie. Na koniec miałam problem, żeby podnieść swój rower, bo jakiś taki się zrobił... ciężki ;) Na szczęście nie byłam sama. I to jest kolejna zaleta startowania w grupie - zawsze jest ktoś, na kogo możesz liczyć.

To była hiperprzygoda. Jeszcze raz wielkie dzięki Barti!