Dzisiaj zabrakło mi wszystkiego: nogi nie chciały biec, bo nadwyrężyłam je w tygodniu, głowa nie chciała biec, bo wzięła na siebie ostatnio za dużo stresów, a serce nie chciało biec, bo nikt nie czekał na mecie. Podsumowując: przez całą trasę musiałam się kopać w tyłek, żeby w ogóle biec do przodu.
Ale udało się. Pomimo wszystko. To był jeden z najtrudniejszych biegów, jaki udało mi się skończyć, ale przynajmniej się zahartowałam (dosłownie i w przenośni, bo zimno było okrutnie)... I tak oto, poprawiając o 10 minut wynik z marca na 10km, zakończyłam pierwszy w życiu sezon biegow.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz