Adventure Racing AR - rajdy przygodowe (Wikipedia) - hiperwytrzymałościowy sport zespołowy będący kombinacją kilku dyscyplin, m.in. biegu na orientację, rowerów górskich, łyżworolek, kajaków itd.
Tyle wiedzieliśmy z Wikipedii. I tyle nam wystarczyło, żeby spróbować swoich hipersił ;) Wybraliśmy Rajd Konwalii rozgrywany w Borach Tucholskich. Według wstępnej informacji trasa Speed obejmowała 50km jazdy rowerem, 13km trekkingu i 9km pływania kajakiem. I to wszystko na orientację, czyli naszym zadaniem było znalezienie punktów zaznaczonych na mapie, którą dostaliśmy tuż przed startem.
Start był w sobotę o 9:00 rano. Pojechaliśmy z całym sprzętem już w piątek i skorzystaliśmy ze spartańskiego noclegu, jaki organizator zapewnił na sali gimnastycznej. Wszyscy i tak wstawali o jednej godzinie, więc nie było problemu z dobudzeniem się rano. Zresztą pogoda była piękna i zapowiadał się upał na cały dzień.
15 minut przed startem odbyła się "odprawa". Organizatorzy rozdali mapy "pod but" (mapy leżały odwrócone na ziemi i dopiero o 9:00 mogliśmy je zobaczyć). Wszystkie zespoły odstawiły rowery nieopodal i stanęły na mapach. Kilka słów wprowadzenia od zaprawionego w bojach organizatora, pytania od uczestników i wreszcie mogliśmy zobaczyć mapy - mieliśmy 25 punktów kontrolnych do znalezienia. My ich nie znajdziemy?!?!?
Etap I - rower
To był dla nas obojgu debiut w tej dyscyplinie i trochę nam zajęło "skalibrowanie" skali mapy z tempem w jakim się poruszaliśmy. Mały detour po leśnych przecinkach i już byliśmy "u siebie". Trochę pomogli nam inni zawodnicy. Okazało się, że Bartka MTB był o wiele lepszym pomysłem niż mój cross. Spotkanie z piaszczystymi ścieżkami kończyłam walcząc o życie driftem. Leśne trasy nie były łatwe, więc szukaliśmy asfaltu, żeby jechać szybciej. Reasumując, ten etap skończyliśmy na jednym z ostatnich miejsc, ale mieliśmy zaliczone wszystkie punkty i czekał nas nasz koronny etap, czyli...
Etap II - bieg
W tym temacie oboje czuliśmy się jak ryby w wodzie. Wystarczyły nam kompasy. Nie straszne nam były bagna potępionych, krwiożercze jeżyny, czy ogromne pająki. Szliśmy/biegliśmy naszymi skrótami przez las, jak po nitce od jednego do drugiego punktu i łykaliśmy kolejnych przeciwników. Z założonych 13km wyszło 21km. Siedzenie w kajaku miało być nagrodą za nasze trudy.
Etap III - kajak
Po szybkim uzupełnieniu kalorii na przepaku i zatankowaniu cudownej Coca-coli poszliśmy po kajak. Niebo zachmurzyło się w międzyczasie, ale nawet nie za bardzo zwróciliśmy na to uwagę. Ruszyliśmy na wodę i wtedy dopiero zobaczyliśmy, że niebo zasnuły czarne chmury, z których zaczął padać deszcz. Chmurom ewidentnie było mało i wkrótce rozpętała się burza. Schroniliśmy się przed nią na najbliższym brzegu. I tak czekaliśmy 40 minut aż skończy się nawałnica zasłonięci jedynie kapokami i folią ratunkową. Nie było fajnie, ale nie poddaliśmy się. Po burzy wsiedliśmy do kajaka i ruszyliśmy szukać naszych punktów. Powoli opuszczał nas stres. Nadrabialiśmy straty.
Etap IV - rower
Wiedzieliśmy, że to już końcówka. Pozostało nam tylko kilka punktów do znalezienia, jednak zmęczenie plątało nam ścieżki. Mimo wszystko zaliczaliśmy kolejne "lampiony". Wreszcie zaliczyliśmy ostatni. Do przejechania pozostała nam ostatnia prosta. Limit trasy był ustalony na 12 godzin. Linię mety przekroczyliśmy o 20:40, czyli na 20 minut przed końcem limitu. Bylismy brudni, mokrzy i wycieńczeni, ale hiperszczęśliwi. Daliśmy radę znaleźć wszystkie punkty - to był nasz cel i udało się go zrealizować. To, co działo się później, było jak spełnienie marzeń - spaghetti, placek drożdżowy, ciepła kąpiel, suche i pachnące ciuchy. Czegóż chcieć więcej!
Adventure racing to zajefajny sport. Atmosfera na trasie w niczym nie przypomina tej na biegach masowych. Jest rywalizacja, ale na takim luzie, że wszyscy mają czas pogadać na trasie. Wysiłek jaki trzeba włożyć w realizację rajdu też jest inny. Nie możesz ani na chwilę wyłączyć myślenia, bo trasa nie jest oznakowana i trzeba jej pilnować na mapie. Zmęczone są wszystkie mięśnie. Na koniec miałam problem, żeby podnieść swój rower, bo jakiś taki się zrobił... ciężki ;) Na szczęście nie byłam sama. I to jest kolejna zaleta startowania w grupie - zawsze jest ktoś, na kogo możesz liczyć.
To była hiperprzygoda. Jeszcze raz wielkie dzięki Barti!
Run, Forrest! Run!
wtorek, 25 września 2018
niedziela, 8 czerwca 2014
3. Bieg 10km Szpot, Swarzędz, 11 maja 2014
Jak już tu jestem, to nadrobię zaległości. Przede wszystkim nie napisałam o Swarzędzu, który odwiedzałam już drugi raz. W zeszłym roku był to kolejny start na dystansie 10km. Trochę się wtedy kiepsko czułam po antybiotykach, ale się udało. W tym roku miałam nadzieję na fajniejszy wynik i lepszą zabawę.
Niestety udało się tylko poprawić wynik, bo z zabawą było gorzej. Na każdym kroku widać było, że Swarzędz ma wielkie ambicje i wielki apetyt na wielkie biegi. W sumie na liście startowej było ponad 3300 zawodników, więc wielki szacunek dla organizatorów. Ucierpiała na tym jednak atmosfera biegu. Zaczęło się od biegu VIPów, czyli rundka honorowa prezydentów, radnych, sponsorów itd. dookoła rynku. Event bardzo medialny, co było widać na każdym kroku. Biegacze stanowili piękne tło.
Potem przegonili nas na start. Specjalnie używam słowa 'przegonili', bo spiker się nie oszczędzał. Krzyczał na wszystkich, że a co jeśli byłoby nas 5.000, albo 10.000, to jak byśmy sobie poradzili, a chcielibyśmy mieć takie biegi w Wielkopolsce itd. itp. A Pan z wózkiem gdzie się tu pcha do przodu. To niebezpieczne. I wszyscy cofnąć się do tyłu. I to i tamto. Ja rozmiem, że zorganizowanie stratu dla 3300 osób może być niebezpieczne, ale to przecież są ludzie, a chwilami miałam wrażenie, że jestem traktowana jak zwierzę hodowlane.
Z takim nastawieniem przedreptałam trasę w dzikim tłumie. Wynik szału nie robił, a dodatkowo na mecie czekało równie sympatyczne traktowanie ze strony spikera. Ostatnie metry na stadionie, przegonienie do strefy z wodą i medalami i szybciorem do domu. Brrrrr Nie lubię imprez masowych. Nie lubię imprez nastawionych na ilość, a nie na jakość. Myślę, że w przyszłym roku organizatorzy w Swarzędzu pomyślą o jakimś pastuchu elektrycznym dla naszego bezpieczeństwa. Rzadko zdarza mi się marudzić na bieg, ale Swarzędz w przyszłym roku zdecydowanie sobie odpuszczam. Brrr
II Bieg Nadziei 10km, Środa Wielkopolska, 7 czerwca 2014
II Bieg Nadziei był wyjątkowy pod wieloma względami. Przede wszystkim był moim debiutem w roli redaktora Poznanbiega.pl, więc byłam tam jakby służbowo. Starałam się wnikliwie podglądać organizację biegu, co po ostatnich doświadczeniach puszczykowskich przychodziło mi dość łatwo. Najtrudniej było napisać później pozbawioną emocji relację. Myślę, że w miarę mi się to udało, a zaległości emocjonalne pozwolę sobie wrzucić tutaj.
Bo jak tu oceniać bieg, który realizuje marzenie osoby, której nie ma już wśród nas? Poznałam historię śp. Piotra Króla, poznałam jego brata, przyjaciół i rodzinę, których zainspirował. Po długiej walce z nowotworem swoje ostatnie dni Piotr spędził w hospicjum pod Berlinem, gdzie mógł liczyć na życzliwą i profesjolaną opiekę. To wtedy pojawiło się marzenie, żeby taką placówkę wybudować w jego rodzinnej Środzie. Nie doczekał się realizacji swojego pomysłu, jednak rodzina i przyjaciele skupieni w Stowarzyszeniu pracują nad tym organizując m.in. Bieg Nadziei.
Wielkopolskich biegaczy reprezentowali tym razem Sibi i Darek z rodzinką oraz Arleta, z którą nareszcie mogłam pogadać o Gwincie i nie tylko. Sibi przed startem jak zwykle był rozmowny jak indianin, ale trzeba mu wybaczyć, bo walczy nadal o pudło w Grand Prix Wielkopolski na 10km, to się musi skupić na wyniku. Jak dla mnie, najważniejsze było dobiec do mety. Po ostatnich kłopotach z bieganiem w ogóle, 10km będzie nie lada sukcesem.
To, co mi się bardzo podobało, to bardzo profesjonalne podejście do tematu. Trasa z atestem, bezpieczna strefa startu i mety, punkty z wodą, medale, zaplecze zajmujące dzieci itd. Jedno, co trudno było przewidzieć, to pogoda. Było masakrycznie gorąco, a trasa biegła ulicami pomiędzy polami (drzew jak na lekarstwo, zresztą kibiców też) i to jak dla mnie w 90% pod górkę. Punkt z wodą był baaaardzo daleko (ok. 6km). Największą pokusą były drogowskazy prowadzące do jeziora, które okrążaliśmy i gdyby nie to, że musiałam napisać relację, to kto wie, czy bym nie wylądowała w opakowaniu w wodzie po uszy. Na szczęście strażacy i kilku kibiców nawadniali nas z węży i sikawek, co przynosiło ulgę chociaż na chwilę.
Na metę oczywiście wefrunęłam, co zauważył komentator 'O! Numer 302! Niektórzy wbiegają na metę, jakby dopiero zaczynali'. Od razu widać, że nie startuje w zawodach ;) Wzięłam medal i zaraz szukałam źródełka z piciem i odrobinki cienia. Jak już ochłonęłam, to mogłam w spokoju dzielić się wrażeniami z Arletą, Sibim (już gadającym), Darkiem i Kasią.
Bardzo lubię imprezy z 'duszą' i taki właśnie był Bieg Nadziei. Trzymam kciuki z to, żeby jak najszybciej udało się wybudować Hospicjum im. Piotra Króla. Piękny cel, piękni ludzie, piękna Środa, piękny dzień :)
Bo jak tu oceniać bieg, który realizuje marzenie osoby, której nie ma już wśród nas? Poznałam historię śp. Piotra Króla, poznałam jego brata, przyjaciół i rodzinę, których zainspirował. Po długiej walce z nowotworem swoje ostatnie dni Piotr spędził w hospicjum pod Berlinem, gdzie mógł liczyć na życzliwą i profesjolaną opiekę. To wtedy pojawiło się marzenie, żeby taką placówkę wybudować w jego rodzinnej Środzie. Nie doczekał się realizacji swojego pomysłu, jednak rodzina i przyjaciele skupieni w Stowarzyszeniu pracują nad tym organizując m.in. Bieg Nadziei.
Wielkopolskich biegaczy reprezentowali tym razem Sibi i Darek z rodzinką oraz Arleta, z którą nareszcie mogłam pogadać o Gwincie i nie tylko. Sibi przed startem jak zwykle był rozmowny jak indianin, ale trzeba mu wybaczyć, bo walczy nadal o pudło w Grand Prix Wielkopolski na 10km, to się musi skupić na wyniku. Jak dla mnie, najważniejsze było dobiec do mety. Po ostatnich kłopotach z bieganiem w ogóle, 10km będzie nie lada sukcesem.
To, co mi się bardzo podobało, to bardzo profesjonalne podejście do tematu. Trasa z atestem, bezpieczna strefa startu i mety, punkty z wodą, medale, zaplecze zajmujące dzieci itd. Jedno, co trudno było przewidzieć, to pogoda. Było masakrycznie gorąco, a trasa biegła ulicami pomiędzy polami (drzew jak na lekarstwo, zresztą kibiców też) i to jak dla mnie w 90% pod górkę. Punkt z wodą był baaaardzo daleko (ok. 6km). Największą pokusą były drogowskazy prowadzące do jeziora, które okrążaliśmy i gdyby nie to, że musiałam napisać relację, to kto wie, czy bym nie wylądowała w opakowaniu w wodzie po uszy. Na szczęście strażacy i kilku kibiców nawadniali nas z węży i sikawek, co przynosiło ulgę chociaż na chwilę.
Na metę oczywiście wefrunęłam, co zauważył komentator 'O! Numer 302! Niektórzy wbiegają na metę, jakby dopiero zaczynali'. Od razu widać, że nie startuje w zawodach ;) Wzięłam medal i zaraz szukałam źródełka z piciem i odrobinki cienia. Jak już ochłonęłam, to mogłam w spokoju dzielić się wrażeniami z Arletą, Sibim (już gadającym), Darkiem i Kasią.
Bardzo lubię imprezy z 'duszą' i taki właśnie był Bieg Nadziei. Trzymam kciuki z to, żeby jak najszybciej udało się wybudować Hospicjum im. Piotra Króla. Piękny cel, piękni ludzie, piękna Środa, piękny dzień :)
poniedziałek, 14 kwietnia 2014
Bokserski krok w tył
Mój Ojciec Chrzestny nie nauczył mnie zbyt wiele, ale jedno zdanie z tego, co próbował utkwiło mi szczególnie w pamięci. Kiedyś napisał mi, że czasami trzeba zrobić bokserski krok w tył, żeby potem zrobić dwa do przodu. W zeszłym sezonie było takich kroków kilka - najpierw Półmaraton w Poznaniu, potem w Pszczewie. Wtedy dystans 21km okazał się dla mnie nieosiągalny. A na koniec sezonu przebiegłam 42km.
Tym razem chodzi o marzenie. O zdobycie tytułu 'Ultra', który chodził za mną, odkąd przebiegłam metę maratonu. 10 maja miałam zrobić 55km na zawodach GWiNT, jednak muszę zrezygnować. Dlaczego? Przede wszystkim dlatego, że nie jestem przygotowana i w miesiąc nie uda mi się przygotować na tyle, żeby nie zrobić sobie krzywdy. Bo nie chodzi o to, żeby tylko przebiec. Chodzi o to, żeby na drugi dzień wstać z łóżka i iść do nowej pracy.
Przez klika ostatnich miesięcy moje życie wywróciło się do góry nogami i to dobrze. Niestety stres zrobił swoje i nie udało mi się wykonać zakładanego planu treningowego. Mimo wszystko nadal uwielbiam biegać i nie mam zamiaru z tego rezygnować. I wierzę, że jeszcze mi się uda... nawet jeśli teraz czuję się paskudnie... ale tak to już jest... Trzymam gardę i czekam na swój moment.
Tym razem chodzi o marzenie. O zdobycie tytułu 'Ultra', który chodził za mną, odkąd przebiegłam metę maratonu. 10 maja miałam zrobić 55km na zawodach GWiNT, jednak muszę zrezygnować. Dlaczego? Przede wszystkim dlatego, że nie jestem przygotowana i w miesiąc nie uda mi się przygotować na tyle, żeby nie zrobić sobie krzywdy. Bo nie chodzi o to, żeby tylko przebiec. Chodzi o to, żeby na drugi dzień wstać z łóżka i iść do nowej pracy.
Przez klika ostatnich miesięcy moje życie wywróciło się do góry nogami i to dobrze. Niestety stres zrobił swoje i nie udało mi się wykonać zakładanego planu treningowego. Mimo wszystko nadal uwielbiam biegać i nie mam zamiaru z tego rezygnować. I wierzę, że jeszcze mi się uda... nawet jeśli teraz czuję się paskudnie... ale tak to już jest... Trzymam gardę i czekam na swój moment.
wtorek, 8 kwietnia 2014
7. Poznań Półmaraton, Poznań, 6 kwiecień 2014
To była twarda szkoła biegów masowych. Wzięło w niej udział ponad 6500 osób i dało się to odczuć na każdym kroku - od parkowania do wyjazdu do domu. Mimo wszystko to był przepiękny dzień na bieganie. Przyjechałyśmy z przyjaciółką na miejsce z uśmiechami, bo miałyśmy dla kogo biegać. Dodatkowo spotkałyśmy się z grupą przed biegiem, więc energii na starcie było aż za dużo. Przecisnęłyśmy się w pobliże niebieskich baloników 1:55 i przy dźwiękach "Rydwanów ognia", żegnane napisem "RUN YOU FOOLS. Gandalf" ruszyłyśmy.
Obstawiałam, że będę miała pierwszy kryzys w okolicy 8km, ale nie przyszedł. Biegłyśmy ładnym tempem, trzymając się średniej 5:30. Baloniki 1:55 cały czas pozostawały w zasięgu naszego wzroku. Energia nadal mnie rozpierała. Przybijałam piątki z dzieciakami, starałam się rozruszać kibiców i banan nie złaził mi z twarzy. 13km nic... 14km nadal ani śladu kryzysu. Stwierdziłam, że jeśli będzie tak na 16km, to przyspieszam.
No i się udało. Od 16km leciałam bliżej 5:00min/km i udało się jeszcze urwać trzy minutki. Ostatecznie na mecie miałam 1:53 netto (1:55 brutto), czyli poprawiłam życióweczkę o 17 minut. Szok. Znaleźli się tacy, którzy zarzucili mi, że do tej pory się opierdzielałam, ale ja uważam, że zawdzięczam to nauce biegania 'głową'. Ilość minut, które udało mi się urwać pokazuje ile problemów ostatnio pozbyłam się z głowy :)
Love running! :)
Obstawiałam, że będę miała pierwszy kryzys w okolicy 8km, ale nie przyszedł. Biegłyśmy ładnym tempem, trzymając się średniej 5:30. Baloniki 1:55 cały czas pozostawały w zasięgu naszego wzroku. Energia nadal mnie rozpierała. Przybijałam piątki z dzieciakami, starałam się rozruszać kibiców i banan nie złaził mi z twarzy. 13km nic... 14km nadal ani śladu kryzysu. Stwierdziłam, że jeśli będzie tak na 16km, to przyspieszam.
No i się udało. Od 16km leciałam bliżej 5:00min/km i udało się jeszcze urwać trzy minutki. Ostatecznie na mecie miałam 1:53 netto (1:55 brutto), czyli poprawiłam życióweczkę o 17 minut. Szok. Znaleźli się tacy, którzy zarzucili mi, że do tej pory się opierdzielałam, ale ja uważam, że zawdzięczam to nauce biegania 'głową'. Ilość minut, które udało mi się urwać pokazuje ile problemów ostatnio pozbyłam się z głowy :)
Love running! :)
sobota, 15 marca 2014
X Bieg Maniacka Dziesiątka, Poznań, 15 marca 2014, 10km
Jest tylko jedna taka dziesiątka wśród dziesiątek. To dziesiąta Maniacka Dziesiątka.
Taki oto napis zdobi mój kolejny medal, który wybiegałam dzisiaj w Poznaniu. Pierwszy w nowym sezonie i od razu udało mi się pobić rekord życiowy na tym dystansie, bo netto mam 50 minut. Biegło się fajnie, pomimo pogody, która serwowała pełen zestaw powiększony: słońce, deszcz, śnieg, wiatr. W sumie sam bieg zajął mi najmniej uwagi z całego dnia, a to za sprawą dwóch rzeczy.
Po pierwsze zeszłoroczna Maniacka Dziesiątka było moim pierwszym startem w życiu i start w kolejnej edycji miał pokazać wszystko to, co udało mi się wypracować przez cały rok. Z rozrzewnieniem czytałam wpis z poprzedniej edycji, kiedy to samo przebiegnięcie 10km było dla mnie wyzwaniem. W tym roku myślałam raczej w kategorii - czy uda mi się urwać kolejną minutę? Czy wytrzymam tempo? Czy uda mi się przebiec bez przerwy?
No i wszystko poszło zgodnie z planem. Przez rok wypracowałam tempo o minutę/km szybsze, a wykres tempa był linią poziomą. Z tego chyba cieszę się najbardziej. Cały czas powtarzałam sobie w głowie "utrzymaj tempo, utrzymaj tempo". Ciekawe jak to będzie za kolejny rok :)
Drugą sprawą, która dzisiaj zdecydowanie zdominowała całą imprezę był pierwszy oficjalny start naszej Grupy Biegowej Wielkopolscy Biegacze. Na starcie znalazło się kilkanaście osób w grupowych koszulkach i to było niesamowite. Przejście z rzeczywistości wirtualnej do reala. Zrobiliśmy sobie wspólną sesję zdjęciową, rozgrzewkę i niestety ze wzlędu na pogodę nie poszliśmy na umówione lody po biegu, ale i tak czuć było wsparcie i energię, jaką dawał nam start w grupowych barwach. W zeszłym roku byłam jednym z 3500 obcych na starcie. W tym roku byłam Wielkopolskim Biegaczem :)
Oficjalny wynik numeru startowego 2273: wynik 00:52:15, czas netto: 00:50:59, miejsce open: 1682, miejsce K30: 76
Taki oto napis zdobi mój kolejny medal, który wybiegałam dzisiaj w Poznaniu. Pierwszy w nowym sezonie i od razu udało mi się pobić rekord życiowy na tym dystansie, bo netto mam 50 minut. Biegło się fajnie, pomimo pogody, która serwowała pełen zestaw powiększony: słońce, deszcz, śnieg, wiatr. W sumie sam bieg zajął mi najmniej uwagi z całego dnia, a to za sprawą dwóch rzeczy.
Po pierwsze zeszłoroczna Maniacka Dziesiątka było moim pierwszym startem w życiu i start w kolejnej edycji miał pokazać wszystko to, co udało mi się wypracować przez cały rok. Z rozrzewnieniem czytałam wpis z poprzedniej edycji, kiedy to samo przebiegnięcie 10km było dla mnie wyzwaniem. W tym roku myślałam raczej w kategorii - czy uda mi się urwać kolejną minutę? Czy wytrzymam tempo? Czy uda mi się przebiec bez przerwy?
No i wszystko poszło zgodnie z planem. Przez rok wypracowałam tempo o minutę/km szybsze, a wykres tempa był linią poziomą. Z tego chyba cieszę się najbardziej. Cały czas powtarzałam sobie w głowie "utrzymaj tempo, utrzymaj tempo". Ciekawe jak to będzie za kolejny rok :)
Drugą sprawą, która dzisiaj zdecydowanie zdominowała całą imprezę był pierwszy oficjalny start naszej Grupy Biegowej Wielkopolscy Biegacze. Na starcie znalazło się kilkanaście osób w grupowych koszulkach i to było niesamowite. Przejście z rzeczywistości wirtualnej do reala. Zrobiliśmy sobie wspólną sesję zdjęciową, rozgrzewkę i niestety ze wzlędu na pogodę nie poszliśmy na umówione lody po biegu, ale i tak czuć było wsparcie i energię, jaką dawał nam start w grupowych barwach. W zeszłym roku byłam jednym z 3500 obcych na starcie. W tym roku byłam Wielkopolskim Biegaczem :)
Oficjalny wynik numeru startowego 2273: wynik 00:52:15, czas netto: 00:50:59, miejsce open: 1682, miejsce K30: 76
środa, 5 lutego 2014
Rekord świata na 10km ustanowiony: 51:32
Muszę sobie to zapisać. Niesamowite. Dzisiaj udało mi się przebiec 10km w średnim tempie 5:11. Do Pszczewa i z powrotem w 51:32. Szok! Do tej pory mój rekord to było 56min. na 10km i przypuszczałam, że ten sezon zacznę pewnie znowu od godzinki, a tu taka niespodzianka. To wszystko dzięki kontroli tempa. Zaczęłam od 5:11 i chciałam sprawdzić jak długo uda mi się utrzymać poniżej 5:30. Na początku trochę było mi trudno utrzymać oddech, ale zostałam na granicy pomiędzy pierwszym i drugim zasięgiem. A na końcówce, jak zwykle, docisnęłam do piany na ustach ;) Już się nie mogę doczekać Maniackiej. I fajnie, bo trochę się bałam, że znowu będę szorować tyły. No, ale dzisiaj był po prostu dobry dzień. Przed Maniacką też się muszę wyspać i najeść, a przede wszystkim... odstresować :)
Subskrybuj:
Posty (Atom)